MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

"Mówili, że nie podołamy". Marcin Polar z Jasła kręcił górskie sceny „Białej odwagi” [ZDJĘCIA]

Jakub Hap
Jakub Hap
W galerii prezentujemy zdjęcia z planów zdjęciowych filmów, przy których pracował Marcin Polar (w szarym kasku) - z "Białą odwagą" na czele
W galerii prezentujemy zdjęcia z planów zdjęciowych filmów, przy których pracował Marcin Polar (w szarym kasku) - z "Białą odwagą" na czele A. Marcisz, R. Sieradzki
Dramat wojenny Marcina Koszałki łamie tabu wokół Goralenvolku - prób germanizacji mieszkańców Podhala podczas okupacji niemieckiej. To historia dwóch rodów, miłosnego trójkąta, ale też sceny z wspinaczką w Tatrach Wysokich. Za ich nakręcenie odpowiadał pochodzący z Jasła Marcin Polar. Opowiedział nam o kulisach swej pracy.

Praca z kamerą w miejscach postrzeganych za niebezpieczne, a do takich trzeba zaliczyć wysokie pasma górskie, to specjalność wąskiego grona filmowców - przynajmniej w naszym kraju. Czujesz się człowiekiem od zadań specjalnych?

Chciałbym być tak postrzegany, i chyba coraz częściej jestem. Krąg ludzi w branży, którzy mnie kojarzą, wiedzą, że mam takie „skille” stopniowo się poszerza, z czego bardzo się cieszę. „Biała odwaga” to w zasadzie czwarta produkcja filmowa z moim udziałem, kręcona w górach. Oprócz w pełni autorskiego, krótkometrażowego dokumentu „Harda” o eksploracji jaskini o tej nazwie w Tatrach, którego światowa premiera odbyła się na amerykańskim Sundance Film Festival w 2019 r., nakręciłem zdjęcia górskie do „Magic Mountains” Urszuli Antoniak oraz dokumentu o Andrzeju Marciszu. Pierwszego z tych filmów niestety nie dystrybuowano w naszym kraju i przeszedł tu bez echa. A szkoda - była to produkcja polsko-holenderska, zagrał w niej m.in. Dorociński. Drugi film zapoczątkował moją współpracę z Marcinem Koszałką i wspomnianym Marciszem, z którym nawiązałem przyjaźń. Zaczęliśmy razem chodzić po górach, wspinać się, Andrzej włączył mnie w swój projekt, jakim było eksplorowanie grani tatrzańskich, zdobyliśmy razem trochę dzikich szczytów.

Połączyła was miłość do gór, wspinaczki, ekstremalnych wyzwań.

I - jak się okazało - podobne zamiłowania dały początek wspólnej przygodzie związanej z filmem, działań z kamerą w miejscach wśród filmowców niepopularnych. Jak nadarzyła się okazja, ktoś poszukiwał ludzi od zdjęć wspinaczkowych, wkraczaliśmy do akcji. Tak było m.in. w przypadku filmu Uli Antonik, ale też paru mniejszych projektów, reklam, czy teledysków. Nadajemy z Andrzejem na tych samych falach, przez sporą różnicę wieku jesteśmy trochę jak ojciec i syn, dzięki czemu ta kooperacja jest owocna i ekscytująca dla nas obydwu. Andrzej Marcisz to mistrz wspinaczki, chodząca encyklopedia wiedzy o górach, ja jestem wykształconym operatorem filmowym ze sporym doświadczeniem wysokogórskim. Dobrze się uzupełniamy.

Gdyby nie „Harda”, dzięki której nazwisko Polar trafiło nawet za ocean, nie dokooptowałbyś do twórców „Białej odwagi”?

Marcin Koszałka docenił moją autorską produkcję, wiem, że puszczał ją studentom jako wykładowca Szkoły Filmowej w Katowicach, której jestem absolwentem. Był świadomy moich umiejętności, kreatywnego podejścia w pracy z kamerą w trudnych warunkach górskich. Ale myślę, że ta propozycja, zaangażowanie mnie do naprawdę dużego, realizowanego za spore pieniądze przedsięwzięcia, oddanie mi pieczy nad zdjęciami górskimi, to także w jakimś sensie odwdzięczenie się za bezinteresowną współpracę sprzed sześciu czy siedmiu lat, przy dokumencie o Marciszu. Koszałka wiedział, że się wspinam, jestem grotołazem, dał mi szansę na wykazanie się i nie zawiodłem go - momentami sporo ryzykując. Co ciekawe, pewne ujęcia z tamtej produkcji okazały się inspiracją niektórych scen „Białej odwagi”.

Jak od kuchni wyglądała praca nad filmem Koszałki? Czynnie uczestniczyłeś w procesie twórczym, czy twoja rola sprowadzała się jedynie do urzeczywistnienia wizji reżysera?

Miałem wpływ na formę obrazu. To, jak ostatecznie wyglądały konkretne ujęcia było często owocem mojej inwencji. Mojej i Marcisza, bo - co trzeba podkreślić - to on w głównej mierze proponował miejsca do nagrania scen, które znalazły się w filmie. Dzięki bardzo dobrej znajomości gór wiedział, gdzie będziemy mieć najlepszą panoramę na konkretne szczyty czy staw. Marcin czasami mnie instruował w szczegółach, jak mam nagrać daną scenę. Mówił: zrób tak, żeby było dobrze. Rejestrowaliśmy wstępne próbki telefonem i on je akceptował. Były np. sytuacje, kiedy Marcin i Andrzej wspólnie stali na stanowisku, że czegoś nie da się zrobić tak, jakbyśmy chcieli. Przysłuchiwałem się ich zażartym dyskusjom i nagle, wtrącając się, znajdowałem rozwiązanie. Reżyser mi ufał. Dobra Polar, tak to widzisz, więc tak rób, bierzesz za to odpowiedzialność - mówił. Mimo że to on odpowiadał za zdjęcia w „Białej odwadze” i w całości miał je firmować swoim nazwiskiem, w napisach końcowych filmu ostatecznie w pełni przypisał mi autorstwo zdjęć górskich. Docenił w ten sposób mój całościowy wkład w tę produkcję.

„Bieganie” z kamerą po Tatrach Wysokich to dla filmowca szczyt Mount Everest?

Jestem dosyć zaprawiony w boju, ale nie jest to bułka z masłem. Zdjęcia górskie rozłożono na półtora roku. Najwięcej czasu zajęły przygotowania, kręcenie scen to jedynie wycinek tego, co robiliśmy na potrzeby filmu wspólnie z Marciszem. On - oprócz działań z Filipem (Pławiakiem, odtwórcą roli Andrzeja, jednego z dwóch głównych bohaterów produkcji - red.), z którym przez wiele miesięcy trenował wspinaczkę - odpowiadał za wytyczenie przejść, powieszenie lin, wszelkie kwestie bezpieczeństwa, włącznie z asekuracją aktora. Na moich barkach spoczywało natomiast wszystko, co było związane ze sprzętem, jego konfiguracją, patentami umożliwiającymi filmowanie w terenie zupełnie do tego nieprzystosowanym. Włącznie z zaprojektowaniem - razem z Andrzejem - statywów dopasowanych do ścian skalnych, do których je później przykręcaliśmy w trzech różnych punktach, by podwiesić kamerę. Wystarczyło wyciągnąć dwie śrubki i zjeżdżała ona na linie w dół, do kolejnego statywu, w kilka minut była gotowa do następnego ujęcia. Ale żeby takie usprawniające pracę rozwiązanie obmyślić, zastosować oraz nakręcić zaplanowane sceny - co paradoksalnie zajęło najmniej czasu - trzeba było poświęcić niezliczone godziny. I wiele razy wspinać się w górę.

Sprzęt, który targaliście na górskie plany zdjęciowe cięższy był zapewne od butli z tlenem, ale szerpów do pomocy - jak mniemam - zabrakło.

Działaliśmy w górach małą, kilkuosobową ekipą. Np. przed letnimi zdjęciami na Kazalnicy trzeba było wspiąć się tam aż siedemnaście razy - z ważącymi 20-30 kg plecakami. Dosłownie było ciężko, ale daliśmy radę. Na przekór sceptykom.

Sceptykom?

W trakcie przygotowań do realizacji filmu produkcja, chcąc upewnić się, czy takie zdjęcia górskie, jakie wymyślił reżyser są w ogóle możliwe do nakręcenia, zasięgnęła opinii osób uważanych za specjalistów od wspinaczki. Razem z Andrzejem twierdziliśmy, że da się to zrobić, ale jeden z tych ekspertów był innego zdania i zaproponował działania na niższej wysokości, w miejscu zupełnie „turystycznym”. Taka sugestia, przekonanie, że porywamy się z motyką na słońce dały nam dodatkową motywację, by udowodnić, że można zrobić coś z pozoru niemożliwego. I zrobiliśmy to - z nieskrywaną satysfakcją, bo warunki były naprawdę wymagające.

Jako doświadczony wspinacz i grotołaz, czułeś odpowiedzialność za tych członków ekipy, którzy - mówiąc kolokwialnie - po skałach nie łażą?

Staraliśmy się z Andrzejem kontrolować ryzyko. Jednak zważając na okoliczności, nieprzewidywalność gór, bo przecież człowiek nie jest w stanie zapanować nad naturą, obiektywne zagrożenie cały czas istniało. Samo przebywanie zimą np. w rejonie „Superścieku”, gdzie w zasadzie skopiowana została scena z filmu o Marciszu, to niejako z automatu narażanie się na porwanie przez lawinę. I to niekonieczne pyłową, bo przecież ze śniegiem w ruch mogą pójść kamienie.

Były zatem momenty grozy?

Dzięki naprawdę perfekcyjnemu przygotowaniu i wyjątkowej ostrożności wszyscy przeżyli (śmiech). Ale tak, były chwile, które zostaną w pamięci. Wracając z miejsca kręcenia zdjęć wspinaczkowych na Kazalnicy, zjeżdżało się na linie jakieś 80 metrów w otwartą przestrzeń. Ja z Andrzejem robiliśmy to dość płynnie, lina była naprężona, wydawało się, że nie ma zagrożenia. Jednak reżyser pokonywał kolejne metry po kawałku, jego przyrząd zjazdowy nie działał tak płynnie jak nasze. Zdaliśmy sobie sprawę, że przez te mocne szarpnięcia oplot liny mocno ucierpiał w miejscu, gdzie dotykała skały. Gdybyśmy to przeoczyli, w pewnym momencie oplot mógłby się przetrzeć, a to byłaby już sytuacja bardzo niebezpieczna. Zapobiegliśmy jej, podkładając w newralgicznym miejscu grubą płachtę i dodając - na wszelki wypadek - drugą linę zabezpieczającą.

Góry górami, ale trzeba było także wspinać się na... kościół.

To miejsce pierwotnie nie było ujęte w scenariuszu, lecz okazało się fajną odskocznią od górskich krajobrazów. Fajną, niemniej po wspinaczkach na twardej skale, wspinanie się na konstrukcję z drewna i klepanej blachy miedzianej również okazało się wyzwaniem oraz ciekawym doświadczeniem. Taka sytuacja - stoimy z Andrzejem na szczycie iglicy wieży. Gdy Filip zaczyna się wspinać, a Andrzej wybiera mu linę asekuracyjną, Marcin krzyczy z dołu pytając, dlaczego kamera tak mocno się rusza. A to bujała się… wieża, wpadając w jakiś dziwny rezonans. Mniej zabawnie i równie niebezpiecznie, a może nawet bardziej było podczas zdjęć przy kościele na Rynku Podgórskim w Krakowie. Dron, którego wtedy używaliśmy doznał awarii, zapalił się silnik i urządzenie o ponadmetrowej średnicy, ważące 25 kg runęło w dół. Uderzyło w ziemię między przypadkowymi, spacerującymi ludźmi. Możemy sobie wyobrazić, co mogłoby się wydarzyć, gdyby dron spadł na człowieka.

Tak jak i śnieg. Sceny z lawinami też kręciliście...

Zimą same za nic nie chciały schodzić, nawet gdy ogłoszono czwarty stopień zagrożenia lawinowego, a wyższy raczej w Tatrach się nie przytrafia. Trzy dni przesiedzieliśmy w schronisku, odcięci od świata obserwując góry nad opustoszałym Morskim Okiem, bo prowadzący do niego szlak, właśnie z powodu wspomnianej „czwórki” został czasowo zamknięty dla turystów. Przy drugim podejściu próbowaliśmy lawinę podciąć. Andrzej, wspomagany przez dwóch innych wspinaczy podkopał półkę na najbardziej „lawiniastym” terenie, w trójkę zaczęli tam skakać, zabezpieczeni linami, ale śnieg ani drgnął. Kiedy wydawało się, że z tych zdjęć nici i Marcin Koszałka zachodził w głowę, co z tym fantem zrobić, jeszcze raz wysłano mnie w miejsce, gdzie odpowiedzialny za dźwięk w filmie Michał Fojcik miał podjąć próbę nagrania huku lawiny. Po pięciu czy sześciu godzinach oczekiwania, znudzony, ale wciąż czujny kolejny raz musiałem zmienić baterię w jednej z dwóch kamer - tej obejmującej plan szeroki. W chwili, gdy się za to zabrałem, nagle dobiegł nas wielki hałas. Momentalnie ruszyłem do drugiej kamery, będącej w gotowości do nagrywania na zbliżeniu, wcisnąłem „rec” i… udało się! W filmie widać również lawiny z wiosny, z nimi poszło łatwiej, bo gdy śnieg topnieje, spadają co chwila.

Dużo mówisz o tym, co podczas filmowania w górach wymagające i obciążające. Ale praca w tak wyjątkowych okolicznościach przyrody rekompensuje chyba - przynajmniej w części - trudy, jakich operatorzy realizujący ujęcia na ulicy czy w studiu nigdy nie zaznają.

To prawda, zwłaszcza, gdy nagrywa się sceny np. na wysokości ponad 2000 m n.p.m. W „Białej odwadze” były takowe - na Filarze Mięgusza. Mieliśmy tam rozbity obóz, na wąskiej półce, jak himalaiści, z platformami wykopanymi w śniegu. Droga w to miejsce przywoływała skojarzenia z Mount Everestem. Co ciekawe, rok wcześniej po internecie krążył filmik ukazujący potężny obryw skalny do którego tam doszło, z lawiną spadających kamieni. Podejrzewając, że nie wszystko jeszcze poleciało, staraliśmy się pokonać ten niebezpieczny odcinek możliwie jak najszybciej i - na szczęście - nikomu nic złego się nie stało.

Praca przy „Białej odwadze” to twój największy dotąd filmowy sukces? A może jednak wyżej cenisz sobie nagrody, jakimi doceniono autorskie produkcje, czy choćby samą możliwość prezentacji „Hardej” na Sundance Film Festival, imprezie wymyślonej przez żywą legendę kina oraz Hollywood - Roberta Redforda.

„Harda” była eksperymentem. Biorąc się za ten temat nie liczyłem na zbyt wiele, miałem świadomość, że to skok na głęboką wodę, może mi nie wyjść i… omal tak się nie stało. Nikt wcześniej nie eksplorował jaskini z kamerą tak, jak ja to zrobiłem. Było to pionierstwo w czystej postaci, zarówno pod kątem realizatorskim, jak i samej tematyki - w filmach dotąd niepodejmowanej, przynajmniej nie w formie autorskiego dokumentu. Ostatecznie „Harda” zapewniła mi pewien rozgłos za sprawą kilku nagród. Zauważono ją nie tylko w USA (Sundance Film Festival odbywa się od 1978 r. na terenie stanu Utah - red.), ale także m.in. w Holandii i Estonii.
Jednak to film Koszałki był najważniejszym z dotychczasowych wyzwań, przelałem na ten projekt wszystkie doświadczenia z poprzednich lat. Czuję, że bardzo się dzięki niemu rozwinąłem. Na moich barkach spoczywała cała masa rzeczy i wielka odpowiedzialność. Musiałem łączyć kreatywność i technikę operatorską z wszystkim tym, za co na planach zdjęciowych, organizowanych w normalnych warunkach odpowiada zazwyczaj kilku asystentów operatora. W ekstremalnych, nierzadko bardzo stresujących sytuacjach trzeba było zachować stalowe nerwy. Tym bardziej że w górach mogłem liczyć w zasadzie głównie na Andrzeja. A on na mnie. Cały czas miałem świadomość, że gdyby z mojego powodu, przez jakiś problem, np. sprzętowy, któraś scena nie wyszła, to prawdopodobnie nie pojawiłaby się w ogóle w filmie - obciążało to głowę. Nie mieliśmy backupów czasowych, nie moglibyśmy w nieskończoność powtarzać ujęć, nie było na to pieniędzy. Bo choć budżet na „Białą odwagę” był dość wysoki, najwięcej pieniędzy pochłonęły rzeczy zupełnie niezwiązane z samymi zdjęciami górskimi, ale np. scenografia, statyści itd. Na szczęście nasze działania udało się dopiąć w 100 procentach zgodnie z harmonogramem. Pogoda - którą na bieżąco, skrupulatnie monitorowaliśmy - była nam wyjątkowo przychylna.

Finalizując niezwykle trudne wyzwanie, zagraliście niedowiarkom na nosie. Satysfakcja jest podwójna?

Zdecydowanie. Kończąc pracę nad tym filmem, czułem się szczęśliwy, ale jednocześnie wykończony. Psychicznie chyba bardziej niż fizycznie. Mimo tych kilogramów, które trzeba było wynosić wysoko w góry i deficytu snu. Dla „Białej odwagi” zarwałem niejedną noc, np. kompletując oraz testując sprzęt, który następnego dnia trzeba było wytargać na plan zdjęciowy. Każdy kabelek, każda śrubka miała znaczenie. Sprawdzałem, czy wszystko działa, ale też główkowałem, jak przy pakowaniu podzielić ten cały ekwipunek, by już w górach, podczas rozkładania aparatury do kręcenia, montowania kamer na ścianach skalnych, nie doszło do sytuacji, że jakiś niezbędny w danej chwili element ma w plecaku osoba, która zjeżdża jako ostatnia, co wiązałoby się ze sporymi problemami, obsunięciami czasowymi. Takich, które znacznie utrudniłyby nam robotę, udało się uniknąć.

„Biała odwaga” trafiła do kin w marcu. Zbiera pozytywne recenzje kinomanów, chwalą ją też ludzie z branży, krytycy. Co - twoim zdaniem - stanowi najmocniejszą stronę tej produkcji, jeśli chodzi o kwestie realizatorskie, techniczne związane ze zdjęciami wykonanymi w górach? Z czego jesteś najbardziej dumny?

W scenach nakręconych z moim udziałem nie ma ściemy. Dziś ujęcia w takich trudnych, górskich warunkach często tworzy się komputerowo na green screenie, co jest tańsze w realizacji i bezpieczniejsze dla ekipy filmowej, zwłaszcza dla aktorów - ubezpieczonych na potężne sumy. Przykładem wsparcia się nowymi technologiami niech będzie chociażby głośny, nagrany w 3D „Everest”. „Białą odwagę” kręciliśmy w pełni w realu, na żywo. Filip, pracując z Andrzejem, musiał włożyć sporo wysiłku, by nabyć sprawność niezbędną do wspinania się po stromych ścianach gór, wzmocnić ręce i podołać wszystkim scenom wspinaczkowych. Ale podjął też ryzyko - wiedząc, że nikt nie uchroni go przed np. oderwanym kamieniem, czymś, na co osoby odpowiadające za asekurację nie mogły mieć wpływu. Nasz film jest prawdziwy, choć pod względem techniki wspinania się, rozwiniętej mocno przez te wszystkie lata, jakie dzielą nas od czasów, w których toczy się akcja produkcji Koszałki, sama wspinaczka Filipa to trochę element magiczny, science fiction. Dawniej tak się nie wspinano, nie było do tego narzędzi. Używano haków, drabinek. Filip wywiązał się ze swojego zadania doskonale, ale po „dzisiejszemu”.

Sukces filmu, do którego walnie się przyczyniłeś - choć pracowałeś na drugim planie, nie będąc na świeczniku - jest impulsem do podjęcia kolejnego przedsięwzięcia sygnowanego twoim nazwiskiem? Od premiery „Hardej” minęło pięć lat.

Pomysły jakieś są. Myślę, że po dokumentach krótkometrażowych, pora w końcu zmierzyć się z fabularnym krótkim metrażem oraz pełnometrażowym dokumentem - moim głównym marzeniem i priorytetem. Jeśli chodzi o tematykę, tym razem prawdopodobnie postawię na latanie. To moja najświeższa pasja, zostałem pilotem szybowcowym, póki ekscytacja związana z tym hobby wciąż jest silna, może warto przekuć ją na film. Nie chcę zapeszać, ale rozmowy z potencjalnym bohaterem już trwają.

Obierając taki kierunek, znów pójdziesz pod prąd. Bo przecież zdecydowana większość filmów powstaje na lądzie, we względnie bezpiecznej przestrzeni z twardym, stabilnym podłożem. Ciebie nieustannie ciągnie w miejsca, gdzie filmowcy się nie zapuszczają, nie bywają. A jeśli już, to bardzo sporadycznie.

Tak to już ze mną jest, że mój konik to tematy, jak ja to nazywam, eksploracyjne. Pasjonuję się dotykaniem żywiołów, które z pozoru wydają się niedostępne, ale po osiągnięciu pewnego poziomu wtajemniczenia można je okiełznać. Z perspektywy filmowej to zawsze jest wyzwaniem. A ja lubię wyzwania. Wspinaczka, wchodzenie w głąb Ziemi, tego już posmakowałem. Kręcenia pod wodą też, m.in. w Halfeti, zalanym, historycznym mieście tureckim, gdzie nurkowałem z kamerą między nagrobkami starego cmentarza - choć jeśli chodzi o te podwodne przygody filmowe, nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Wzniesienie się ze sprzętem do nagrywania wysoko w chmury byłoby czymś nowym i niesamowitym. Ale ostatnią rzeczą, którą chciałbym zrobić w takich okolicznościach jako twórca, byłaby produkcja w stylu dokumentów prezentowanych chociażby na tzw. festiwalach filmów górskich.

Co z nimi nie tak?

Wszystkie są np. o wspinaniu, forma przedstawienia tematu zawsze jest bardzo podobna. To filmy wspinaczy dla wspinaczy, tworzone tak naprawdę... nie wiadomo po co. Dla satysfakcji? Żeby autorzy sami sobie je oglądali - w gronie kolegów? Dla mnie to bez sensu. Będąc osobą wykształconą filmowo, nie interesuje mnie robienie filmów „górskich” w takim znaczeniu, ale po prostu filmów, które są dla ludzi, nie dla specjalistów z danej dziedziny. Chodzi o zmierzenie się z ciekawym, niesztampowym tematem, zainteresowanie nim osoby spoza wąskiego grona zajawkowiczów, tzw. szeroką widownię. Myślę, że „Kolekcją” (nagradzany krótkometrażowy dokument Polara z 2017 r., opowiadający o jego dalekim krewnym, sędziwym mieszkańcu podjasielskiego Bączala Dolnego, który starał się zachować relikty przeszłości dla kolejnych pokoleń - red.) czy „Hardą” udowodniłem, że można opowiedzieć o czymś, co się dobrze zna w sposób interesujący dla każdego. Nie chcę z tej linii schodzić. Realizując twórczość autorską, za punkt wyjścia stawiam sobie często szukanie uniwersalności w tym, co jest wokoło. Gdy zacząłem latać, obserwowałem sam siebie, swój rozwój, ewoluowanie moich marzeń. Ale przyglądałem się też ludziom, którzy byli obok, towarzyszyli mi w doskonaleniu się w pasji, podzielają ją. Próbuję zrozumieć ich pobudki do latania, motywacje do realizowania siebie w ten sposób. Jeżeli w takich sytuacjach dostrzegam pewne elementy wspólne, uniwersalne, to dla mnie znak, że może tutaj warto szukać jakiejś ciekawej filmowej historii.

"Kolekcję" Marcina Polara można obejrzeć poniżej.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Robert EL Gendy Q&A

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: "Mówili, że nie podołamy". Marcin Polar z Jasła kręcił górskie sceny „Białej odwagi” [ZDJĘCIA] - Nowiny

Wróć na przeworsk.naszemiasto.pl Nasze Miasto